Friday, September 4, 2009

Palmar de Ocoa


Tego popołudnia, a była to przedostatnia niedziela maja, rybacy z Palmar de Ocoa nie mieli akurat żadnych dużych ryb. Zbliżała się osiemnasta i ognista kula słońca zaczynała powoli spadać, niczym ogromny melon, do linii horyzontu na samym środku nieskazitelnie lustrzanej powierzchni morza Karaibskiego. Zbliżał się przepiękny spektakl zachodu słońca gdzie na przylądku Ocoa mieszają się ze słonymi słodkie wody rzeki i rodzi się zatoka tej samej nazwy. Zamówiliśmy sobie z Victorem, katalońskim kucharzem i towarzyszem wyprawy, po rybie cojinua z zielonymi tostonami w plażowej budzie restauracyjnej i w czasie ich smażenia udaliśmy się wprost ku słońcu, zamoczyć się i odświeżyć przed na jakieś pięć, dziesięć minut, podczas gdy apetyt na świeżą kolacje narastał.

Ledwo zdążyłem oddać mocz w morzu, jakieś 80 metrów od brzegu i 4-5 m od dna, poczułem na sobie cienkie i przezroczyste niczym żyłki wędkarskie, ale jakże jadowite macki meduzy olbrzymiej, starającej się mnie w siebie zaplątać. Poczułem natychmiastowe parzenie, niczym by mnie rozżarzonym żelazem znaczono. Udało mi się rozplątać i uwolnić z tych okrutnych macek i czym prędzej zawróciłem do brzegu. Już na lądzie, niecałe 5-10 minut po zaplataniu się w macki zacząłem odczuwać drugie po poparzeniu efekty trucizny - paraliż pleców w niższych kręgach kręgosłupa. Nie mogłem usiąść ani tym bardziej samodzielnie się przebrać... Po jakichś 20 minutach od poparzenia zabrano mnie na motoconcho na pogotowie. Trzymałem się jednym ramieniem za bark conchisty, a drugie ramię wykręcone z bólu tak jak ma szyja i głowa unosiło się ku niebie. Pierwsza, prywatna klinika była zamknięta, trzeba było wiec pojechać dalej, do państwowego Centro de Salud. Tam okazało się ze brama zamknięta jest na kłódkę, a lekarz czy pielęgniarz, cha-gie-wu, znajduje się w pobliskim colmado i gra w domino. Gdy motoconchista po niego pojechał, mijało juz jakieś 30 minut od poparzenia i nie mogłem już sam utrzymać się na nogach. Padłem na beton przed zamkniętą bramą szpitalną pogrążony w konwulsje, ze wszystkimi mięśniami napiętymi, ze szczękościskiem, wydając niezrozumiale dźwięki na skutek tych skurczy szyi i języka, cos jak „zy zy zy zy zy zy...” Pociłem się cały niesamowicie, byłem całkowicie mokry i po woli zaczynało mi brakować powietrza w płucach, na skutek skurczy, konwulsji, trzęsiączki niemal epileptycznej, nie mogłem oddychać.

Nie wiem, po jakim czasie dotarł ten Cha-gie-wu, ale wiem ze dotarł dzięki zdecydowanej interwencji mojego kumpla. Z miejsca zadał mi jakieś trzy zastrzyki, antyalergiczny, witaminę B i Diacepan (sic!), ale ilości które wstrzyknął nie zadziałały w żaden odczuwalny sposób. W żadnym momencie nie zmyto ze mnie trucizny, ani tym bardziej nie ogolono poparzonej powierzchni ciała. Golenie dużo lepiej niż jakakolwiek kąpiel usuwa truciznę z powierzchni skóry. Gdy mijało już jakieś 90 minut od poparzenia, podjęto decyzję żeby mnie przewieść do innego, większego szpitala gminnego, w oddalonej o jakieś 15 kilometrów Villa Fundación. Zanim znalazła się camioneta, rozpadający się pickup, (po drodze odpadły kostki hamulcowe z jednego kola i silnik dusił się niczym ja), i dotarliśmy do nowego szpitala, minęło jakieś 30-40 minut. Ja za to po woli traciłem siły, i plułem flegmą, która nie wiadomo skąd spływała mi do gardła. Na miejscu, na pogotowiu w szpitalu w Villa Fundación, przyjęto mnie, oględzono i zażądano obmycie ciała przed podjęciem jakiejkolwiek akcji. Okazało się jednak ze nie ma bieżącej wody, ani prądu, a nieliczne żarówki zasilane sa przez akumulatory. Najpierw pojawiło się wiadro z czarna woda od mopowania kibli, na co ja nakazałem wylać to gówno do rowu. Po jakichś 5 minutach pojawiło się drugie wiadro, tym razem jak mniemam z woda deszczówką, którą mnie obmyto (prawie 2 i pól godziny po poparzeniu...). Po obmyciu ulżyło mi zdecydowanie, ale nadal byłem w konwulsjach padaczkopodobnych, pociłem się niesamowicie i paliła mnie skóra. Zapodano mi kolejny zastrzyk antyalergiczny, tym razem z odpowiednia dawka oraz kroplówkę z następnymi witaminami B. Przeciwbólowych środków mi nie dano, bo powiedziałem, że nie używam aspiryny. Zgromadzili się w międzyczasie gapie na darmowe igrzyska, walkę gladiatora z meduzą olbrzymią, w której rezultacie jedyna przegraną, po sromotnej walce, miała zostać śmierć.

Niecałe pól godziny po zapodaniu zastrzyka i kroplówki, już w ciemnawej sali szpitalnej, gdzie byłem jedynym pacjentem, poczułem pierwsza lekka ulgę, powoli ustawały konwulsje. W tym momencie mój kumpel miał wrócić do Palmar de Ocoa po zamówioną w plażowej budzie kolację i pozostawiony na plaży środek lokomocji - Hondę 650 i kaski. Przed wyjściem chciał włożyć do szuflady metalowej szafki moje dokumenty, telefon i klucze, ale gdy odsunął szufladę wyskoczył z niej niewielkich rozmiarów szczur. Spostrzegliśmy wtedy niesamowity brud panujący w tym szpitalu, wszechobecne robactwo i syfilis. Okazało się ze śpiąca na jednym z łóżek szpitalnych przy wejściu na pogotowie grubawa i przepocona kobieta to właśnie odpowiedzialna za ten stan sprzątaczka, swoista szefowa szpitala. W każdej sali był telewizor z instalacją kablową, lodówka, ale nie było prądu ani wody... Był za to smród, brud, szczury i robactwo.

Pociłem się nadal niesamowicie, ale mogłem juz wstać i z kroplówką na wieszaku samodzielnie się wykąpać kolejnym wiadrem wody zdobytej przez mojego kumpla z jakiejś beczki na deszczówkę przed udaniem się po motocykl. Przeniosłem się na inne, suche łóżko, zadzwoniłem do domu i zauważyłem ze poci mi się już tylko skóra w miejscach poparzenia. Po godzince powrócił Victor z kaskami i już zimnawą i wysuszoną od przesmażenia kolacją. Zjadłem z apetytem i pełnią własnych sił i po chwili oddechu poszedłem na pogotowie odłączyć kroplówkę, która opróżniła się w czeluściach mojej słodkiej krwi jeszcze przed zabraniem się za kolacje. Pani doktor nalegała żeby zostać pod obserwacją do rana, ale groziło to co najmniej odgryzieniem małego palca lewej nogi przez grasujące szczury. A więc kaski na głowy i w drogę. Po niecałej półtorej godzinie odświeżającej przyjemnym powiewem jazdy byliśmy już w Mirador del Sur w Santo Domingo, gdzie rozstałem się z Victorem, któremu stałem się dłużny życie. Przesiadłem się do mojego dwudziestopięcioletniego wyścigowca i ruszyłem do Ciudad Nueva, najpiękniejszą trasą miasta, wzdłuż palm nabrzeżnej alei Malecón. Tutaj, sto kilometrów od Przylądka Ocoa, morze nie było już tak spokojne i białe grzywy fal pozdrawiały gorącą noc Santo Domingo.

Santo Domingo, maj 2006

No comments:

Post a Comment